Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ironman - biznesmen, który ma ambicje zmienić polskich mężczyzn

Bożena Kończal
Bożena Kończal
Maciej Adamaszek, po lewej i Maciej Zakościelny, ambasador marki
Maciej Adamaszek, po lewej i Maciej Zakościelny, ambasador marki Archiwum prywatne Maciej Adamaszek
Rozmowa z biznesmenem, który po latach pracy w korporacjach, postanowił nie słuchać głosu rozsądku, ale sprawdzić się na polu organizacji eventów, gastronomii tworząc sieć „W Biegu Cafe”, a także w branży kosmetyków dla mężczyzn i wcale tego nie żałuje! Przeciwnie, marzy o stworzeniu firmy wartej 100 ml złotych, w ciągu 10 lat i … może się to udać.

[podobne]Kim jest Maciej Adamaszek? Biznesmenem spełnionym czy niespokojnym duchem ciągle poszukującym nowych wyzwań?
Zdecydowanie to drugie. Z natury jestem niespokojnym duchem.

Czy ma Pan ambicję stać się trendsetter i przejść do historii jako człowiek, który odmienił wizerunek polskich mężczyzn? Czy linia Pana kosmetyków pielęgnacyjnych dla panów to raczej kolejny koncept biznesowy?
Chcę odczarować stereotyp polskiego mężczyzny, który do dbania o siebie potrzebuje tylko dezodorantu i mydła. Uważam, że zadbany mężczyzna to zdrowy mężczyzna. Nie chodzi mi przy tym o wizerunek „ponaciąganego” i „wyprasowanego” faceta. Zmarszczki są sexy. Ale fajnie, jeśli ma on zadbaną, dobrze nawilżoną i ochronioną skórę.

Dlaczego mężczyźni w Azji nie wstydzą się sięgać po kosmetyki pielęgnacyjne i nie mają oporów, aby o tym mówić. Tymczasem statystyczny Polak uważa, że facet z kremem przeciwzmarszczkowym na twarzy nie jest macho, jest wręcz śmieszny. Co Pana zdaniem trzeba zrobić, aby zmienić to nastawienie?
To są zaszłości, które pokutują jeszcze po poprzednich pokoleniach.

Mężczyźni zaczynają zwracać uwagę na swój wygląd około 37-39 roku życia. Wtedy dostrzegamy pierwsze oznaki starzenia. Zaczynamy siwieć, pojawiają się zmarszczki, a worki pod oczami po imprezie nie znikają już tak szybko. Ale to też okres, w którym jest najwięcej rozwodów. Mężczyźni z różnych powodów rozstają się ze swoimi dotychczasowymi partnerkami i zdają sobie sprawę, że będą chcieli na nowo ułożyć sobie życie. Zaczynają wtedy uprawiać sport, biegać, jeździć na rowerze, startować w maratonach, zawodach triatlonowych, itp. Starają się też dbać też o urodę. Proszę zwrócić uwagę na mega trend barberski.

Grupa 38-latków jest obecnie najliczniejsza w populacji polskich mężczyzn. To oni przez kolejne 15-20 lat będą kształtować rynek produktów dla mężczyzn – nie tylko kosmetyków, ale wszystkich, które wpisują się w trend wellbeing, dbania o swój dobrostan fizyczny i psychiczny. Jestem przekonany, że ten rynek będzie bardzo mocno się zmieniał. Ambicją naszej marki True Man Skin Care jest być forpocztą – być niczym żołnierz pędzący na pierwszej linii frontu ze sztandarem – zadbaj o siebie, bo warto być zdrowo i dobrze wyglądającym dojrzałym mężczyzną.

CZYTAJ TAKŻE O TYM, JAK NAJEŚĆ SIĘ ZAPACHAMI

Stworzył Pan start-up produkujący kosmetyki pielęgnacyjne przeznaczone dla mężczyzn bardziej z myślą o klientach w Europie czy w Polsce?
I to, i to. Nie ukrywam, że mizeria z dostępem w naszym kraju do produktów wysokiej jakości dla mężczyzn bardzo mnie zmotywowała, aby stworzyć linię kosmetyków. W Europie sytuacja wygląda znacznie lepiej, tam rynek jest o wiele większy niż w Polsce, czyli więcej panów kupuje kosmetyki pielęgnacyjne. Od początku True Men Skin Care budowana jest jako marka europejska. Na naszym lokalnym podwórku chcemy być liderem, pierwszym wyborem świadomych, dojrzałych mężczyzn, którzy szukają skutecznych, wysokiej jakości kosmetyków.

Brzeg, Wrocław, które miasto jest dla Pana ważniejsze?
W Brzegu się urodziłem i mieszkałem pierwsze osiem lat. Potem z rodzicami, którzy byli lekarzami, kilka lat mieszkałem w Afryce, a po powrocie do kraju trafiłem do Wrocławia. Spędziłem tu najciekawsze młodzieńcze lata. Tu chodziłem do szkoły średniej, tu studiowałem, tu podjąłem pierwszą pracę, tutaj urodziła się moja pierwsza córka Dominika.

Studiował Pan fizjoterapię na wrocławskim AWF-e, a potem zamiast pracować z pacjentami i marzyć o swojej przychodni - wszedł Pan na ścieżkę korporacyjną? Skąd taki pomysł na życie?
Patrząc z dzisiejszej perspektywy na to jak potoczyły się kariery moich kolegów fizjoterapeutów, rehabilitantów właścicielu dużych klinik, to myślę, że to była jakieś rozwiązanie. Ale czy dla mnie? To były jeszcze czasy komuny, nie bardzo było wiadomo, jak potoczy się przyszłość, jakie studia wybrać. Akademia Wychowania Fizycznego była złotym środkiem - studiowałem, ale na tyle miałem dużo czasu, aby robić inne rzeczy. Bardzo szybko, bo już na pierwszym roku studiów, zacząłem pracować w korporacji.

Był Pan przedstawicielem handlowym, ale to chyba zawód nie dla każdego?
Tak, zostałem przedstawicielem handlowym w Marsie. W ciągu 9 lat pracy przeszedłem całą ścieżkę od handlowca do szefa działu szkolenia i rozwoju. Przez chwilę pracowałem w Cadbury, które kupiło Wedla i wylądowałem w Warszawie, potem był Alima Gerber i zostałem dyrektorem sprzedaży. Na przełomie wieków pracowało się inaczej niż dzisiaj, inny był rynek. Czasem bywało nawet bardzo wesoło. Nie wszyscy chyba wiedzą, że wspomniany Mars poza słodyczami jest producentem także karmy dla psów i kotów. Jako przedstawiciel handlowy zajmowałem się głównie wprowadzaniem nowego produktu - karmy dla zwierząt - do sklepów spożywczych. Dziś nikogo nie dziwi półka z jedzeniem dla czworonogów obok produktów dla ludzi, ale wtedy w 1992 roku z kilku sklepów musiałem uciekać, bo byłem wyzywany od wariatów.

Handlowiec, dyrektor – taki zawodowym collercoaster?
Proszę pamiętać, że gdy w latach 91-92 ubiegłego wieku zaczynałem pracę to były inne czasy. Korporacje, które wtedy wchodziły do Polski zatrudniały młodych ludzi. Poszukiwane były dwie kompetencje otwarta głowa i komunikatywna znajomość angielskiego. Ja dysponowałem jednym i drugim, więc przedstawicielem handlowym byłem praktycznie przez rok. Wtedy bardzo szybko można było awansować. Moi koledzy, z którymi wtedy startowałem, dziś są nierzadko prezesami dużych międzynarodowych korporacji na szczeblu europejskim czy nawet światowym.

O korporacjach mówi się zazwyczaj, że przycinają ludzi do jednego formatu, ale płace są niezłe i o godzinie 17 można wyłączyć komputer i zająć się swoimi sprawami. Czy dlatego korpo są magicznym miejscem dla wielu młodych ludzi?
Korporacja, w której ja zaczynałem i dzisiejsze - to są kompletnie dwa różne światy. Gdy podejmowałem pracę zaczynał się czas dzielenie rynku, firmy inwestowały w ludzi. Przez pierwsze trzy lata mojej pracy zawodowej dwa - trzy miesiące w każdym roku spędzałem na szkoleniach prowadzonych przez najlepszych specjalistów sprowadzanych dla nas ze Stanów czy Wielkiej Brytanii. Wtedy liczyła się też spontaniczna aktywność. Można było dużo rzeczy robić na własną rękę, czasem improwizować. To wszystko miało prowadzić do określonego celu. Dzisiaj w korporacji na wszystko są określone zasady, formuły, można się poruszać tylko ściśle wyznaczonym korytarzem.

Kiedy stwierdził Pan, że czas zejść z korporacyjnej ścieżki kariery?
Tak mniej więcej po 10 latach pracy poczułem zmęczenie korporacją. Na moim ostatnim stanowisku dużo podróżowałem po świecie, centrala firmy mieściła się nieopodal Nowego Jorku, ale stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, że już czas na coś nowego, że czas pójść na swoje.

Czy sukces jest pisany, tylko tym, którzy bez większego stresu nie patrząc na zaciągnięte kredyty, potrafią wyjść ze swojej strefy komfortu?
To wszystko nie jest takie proste. Gdy odchodziłem z firmy, słyszałem komentarze, że oszalałem, bo mam wysokie stanowisko, zarabiam bardzo duże pieniądze jak na swój wiek, a miałem wtedy dopiero 30 lat, a już byłem dyrektorem dużej firmy. Ci, którzy mnie znali wspierali mnie, wierzyli, że sobie poradzę, bo potrafię stawiać sobie ambitne cele a potem je realizować. Wyjście z tak zwanej strefy komfortu, wcale nie jest łatwe, ale czasem warto to zrobić.

Pierwsza stworzona przez Pana firma to agencja eventowa. Firma we Wrocławiu, a budżetem na spotkania, konferencje, targi dysponują przede wszystkim dyrektorzy w Warszawie. Do tego duża konkurencja na rynku agencji. Czy to mogło się udać? Jak?
Firmę założył we Wrocławiu mój kolega, a ja mu pomagałem. Miałem kontakty w Warszawie, wiedziałem kto ma budżety, w związku z tym bardzo szybko zaczęliśmy realizować duże zlecenia choćby dla Mercedesa czy Carlsberga. To były eventy na całym niemal świecie - od Rio de Janeiro po Kuala Lumpur. Duże budżety, duże realizacje. Co prawda znowu były podróże, ale inne. Trafiłem w regiony świata, w których wcześniej nie byłem. Mogłem włączyć kreatywność w nowej dziedzinie, tworzyć plany, scenariusze. Poznałem wielu ciekawych ludzi z różnych branż i krajów. Pracowało się całkiem inaczej. Czasem bywało zaskakująco, a nawet zabawnie. Pamiętam, że w latach dwutysięcznych na event organizowany dla Carlsberga, który był sponsorem w Mistrzostwach Piłki Nożnej, odbywający się w Rio de Janeiro też w klimacie piłkarskim przygotowaliśmy dużą niespodziankę.

Otóż dla gości naszego klienta sprowadziliśmy z Polski dwa Orły Górskiego: Jana Tomaszewskiego i Grzegorza Latę. Aby niespodzianka się udała na salę, w której odbywało się spotkanie wprowadzałem mistrzów przez hotelową kuchnię. I tu niespodzianka. Otóż byłem w ciężkim szoku, gdy jeden z kucharzy zobaczywszy Jana Tomaszewskiego, a było on wtedy już przecież dobrze po pięćdziesiątce, rozpoznał piłkarza, wykrzyknął jego nazwisko, rzucił się go witać i robić sobie z nim zdjęcia. W całej kuchni zapanowało wielkie poruszenie. Przyglądał się temu Grzegorz Lato, trochę wkurzony, że jego, to nikt nie rozpoznał. Co więcej Jan Tomaszewski był rozpoznawany na plaży, na spacerze. Budził powszechną sensację, czym był bardzo mile zaskoczony.

Eventy potem mocne wejście w branżę gastronomiczną. Skąd taki przeskok?
Wiedziałem, że agencja eventowa, to biznes na krótką metę. To specyficzna branża, biznes relacyjny. Pracowało się z klientem i chociaż był zadowolony z naszych usług, to jednak wystarczyło, że w firmie zmienił się szef marketingu to zlecenie dostawała już inna agencja. Ale ta praca, po wyjściu z korporacji, dała mi inną perspektywę. Wiedziałem jednak, że nie jest to biznes, który chcę budować przez długie lata.

Stworzył Pan sieć "W Biegu Cafe". Skąd pomysł, aby inwestować w gastronomię?
To dość typowa sprawa. Po odejściu z korporacji wiele osób chce otwierać własną knajpkę. Marzą, że zaoszczędzane pieniądze zainwestują we własną restaurację, w której będą podejmować wielu wspaniałych gości, zapraszać własną rodzinę. Wprost sielanka. Ale to marzenie w 99 procentach kończy się katastrofą. Gastronomia jest jedną z cięższych, najmniej wdzięcznych branż jakie znam. Po przemyśleniu zweryfikowałem więc plan otwarcia restauracji. Przebywałem wtedy w Londynie i zauważyłem rosnącą popularność kawiarni. To były miejsca, gdzie ludzie lubili przesiadywać, pracować. Siedzenie w kawiarni czy kawa w kubku na wynos stały się częścią codziennego rytuału młodych ludzi. Przyznam, że podpatrywałem jak to wszystko działa w znanych sieciach, które wtedy jeszcze w Polsce nie były obecne. W efekcie wymyśliłem „W Biegu Cafe” i od otwarcia pierwszego lokalu do dwudziestego nie upłynęło więcej niż 3 lata. We Wrocławiu mieliśmy trzy fajne lokalizacje. Tempo rozwoju było olbrzymie. W pewnym momencie sieć „W Biegu Caffe” była większa od Coffeeheaven, dzisiejszego Costa Caffee. Jednak we wrześniu 2008 roku zaczął się kryzys, pękła bańka hipoteczna w USA, upadł bank Lehman Brothers. Kryzys finansowy spowodował spadek wartości złotówki do euro. Czynsze za lokale płaciło się w euro, finansowanie bankowe było we frankach szwajcarskich, a klienci płacili złotówkami. Dostałem się w klasyczne nożyce – nastąpił wzrost kosztów operacyjnych o około 30 proc., a kosztów finansowych o 50 procent. To był największy kryzys finansowy w moim życiu. Musiałem przebudować model biznesowy, zamknąć lokale, które były nierentowne. Koniec końców sprzedałem swoje udziały w sieci i odszedłem z tego biznesu.

Ale nie do końca porzucił Pan gastronomię, bo nastał czas sieci Charlie Food & Frends ...
Gdy odszedłem z sieci „W Biegu Cafe” zgłosili się do mnie, jako do doświadczonego w branży, przedsiębiorcy z ciekawą propozycją. Dałem się namówić i zaczęliśmy budować sieć lokali na południu Polski i w Czechach. Ale przyznam szczerze, że już wtedy powoli zaczynałem myśleć o czymś nowym, bo gastronomia wyczerpała moje pokłady entuzjazmu i cierpliwości. Dużo podróżowałem po Europie i przypatrywałem się różnym branżom. Ostatecznie wybór padł na branżę kosmetyczną. Gdy przyjrzałem się jej dokładniej okazała się, że oferta rynku kosmetycznego adresowana do mężczyzn w Polsce jest dość skromna, mniej więcej taka jaka była dla kobiet jakieś 20 lat temu. Zobaczyłem w tym olbrzymi potencjał.

Z gastronomii wyszedł Pan ostatecznie w 2019 roku. Rozumiem, że gdy ogłoszono lockdown a restauracje i bary zamknęły drzwi przed klientami, odetchnął Pan z wielką ulgą….
Tak. Z branży gastronomicznej wyszedłem dokładnie cztery miesiące przed pandemią. Miałem dużo szczęścia. Szczęście w życiu i w biznesie jest bardzo potrzebne.

Decyduje się Pan na wejście w branżę kosmetyków pielęgnacyjnych dla panów w czasie, gdy przeciętny Polak poza dezodorantem, kremem do golenia i wodą kolońską, no może jeszcze olejkiem do brody od barbera, raczej niczego innego nie używa? A już na pewno nie kremów pielęgnacyjnych...

To jest trochę tak jak w tej klasycznej opowieści - dwóch biznesmenów z branży obuwniczej wysiada z samolotu w środku Afryki. Widzą, że 90 procent ludzi jest bosych. Jeden z nich mówi – o kurczę, wracamy, tu w ogóle nie ma żadnego biznesu, bo wszyscy chodzą na boso. Drugi mówi - ja tu zostaję, tu jest taki ogromny potencjał, bo … tu wszyscy chodzą boso. Do biznesu można wejść, gdy dany sektor kwitnie, ale ciekawiej jest go współtworzyć.

Ja postanowiłem rozruszać i budować markę na bardzo trudnym rynku kosmetyków dla mężczyzn. Mam wrażenie, że wsadziłem kij w mrowisko, bo na rynek weszliśmy w styczniu 2021 r., czyli 9 miesięcy temu, a już pojawiły się dwie nowe polskie marki kosmetyków męskich. Bardzo się z tego cieszę i są ku temu dwa powody: po pierwsze - mam poczucie, że te wszystkie moje analizy tego rynku, postawiona diagnoza i zbudowanie marki - potwierdzają, że ten rynek jest bardzo zaniedbany, po drugie - im więcej ciekawych produktów pojawi się w tym segmencie, tym więcej mężczyzn zwróci na nie uwagę, zacznie próbować, testować i przekona się, że warto ich używać, to prędzej czy później trafią oni na moje produkty. Cieszę się z tego, że moja marka stała się forpocztą zmian na rynku kosmetyków męskich.

Skąd nazwa marki i czym te kosmetyki różnią się od preparatów dla kobiet?
W branży kosmetycznej panuje dużo ściemy. Już wyjaśniam. Do produkcji kosmetyku używany jest bardzo aktywny składnik, bardzo drogi i bardzo modny. Aby był on skuteczny to powinien występować w określonym stężeniu na przykład 5 procent. Ale są firmy, w których prawnicy a nie laboratoria tworzą receptury. Prawnicy twierdzą, że owszem 5 procentowe stężenie jest docelowe, ale jeśli damy 1 procent, to też będziemy mogli na opakowaniu napisać, zgodnie z prawdą, że jest ten składnik. Wiele osób nie czyta informacji na opakowaniach, nie analizuje stężeń. Wystarczy, że widzą nazwę pożądanego składnika i kupują. Potem się dziwią, że preparat nie skutkuje. Nazwa - True – w dużej części odnosi się do naszego podejścia, że chcemy, aby nasze produkty były prawdziwe i skuteczne. Wszystkich składników aktywnych, używamy w najwyższych stężeniach, cały skład jest wyszczególniony na opakowaniu i na naszej stronie internetowej.
A co do pań, to wiem, że jesteśmy pierwszą marką męskich kosmetyków, której produkty kobiety podkradają swoim mężczyzną. W kremach dla pań jest taki skład, jak w naszych, ale w mniejszych stężaniach substancji aktywnych. Dlatego mogą być skuteczniejsze.

CZYTAJ TEŻ:

Od czego zaczął Pan budowanie marki?
Zacząłem od pogłębionego researchu, na który poświęciłem ponad rok. Analizowałem rynek europejski i polski, laboratoryjnie badałem mnóstwo produktów. To wszystko pozwoliło mi postawić diagnozę, że rynek jest bardzo zaniedbany. Są w sprzedaży preparaty dla mężczyzn w przystępnej cenie 40-50 złotych, ale zazwyczaj o bardzo niskiej skuteczności. Na drugim biegunie są kosmetyki marek luksusowych, ale w horrendalnych cenach. Czy mężczyzna w Polsce wyda na krem dla siebie 1000 zł? Szczerze wątpię. My postanowiliśmy być marką, która korzysta z surowców z Unii Europejskiej, oferuje najwyższe stężenia i jakość za rozsądną cenę. Cenę akceptowalną dla mężczyzny żyjącego w dużym mieście.

Mówi Pan dużo o jakości, ale często się zdarza, że pierwsza seria nowego kosmetyku jest bardzo dobra, a kolejne są już jakby mniej skuteczne…
Absolutnie czegoś takiego nie dopuszczam. U mężczyzn jest wysoki poziom lojalności. Gdy się raz ktoś przekona do jakiegoś kosmetyku to używa go przez lata. Zmiana składu, jakieś oszczędzanie, kombinowanie, to byłby przysłowiowy - strzał w kolano.

Wystartował Pan w styczniu 2021 r., firma rozwija się błyskawicznie. W ilu krajach poza Polską można kupić kosmetyki?
Jesteśmy już w 24 krajach przede wszystkim europejskich, ale także w Rosji, Kazachstanie, Wielkiej Brytanii. Ale mamy również zamówienia ze Stanów Zjednoczonych a nawet z Południowej Afryki.

Podstawą sprzedaży jest e-commerce?
Tak, ale trafiamy też na półki w drogeriach stacjonarnych, będziemy bardzo mocno inwestować w kanał profesjonalny – gabinety kosmetyczne i salony medycyny estetycznej. Obydwie formy sprzedaży są dla nas równie ważne.

Zdecydował się Pan na sprzedaż udziałów firmy FerrumLabs, bo tak nazywa się start-up, poprzez crowdfunding. Czy plan się powiódł, na co zostaną przeznaczone te środki?
Uważam, że to był bardzo dobry pomysł. Co prawda nie uzyskaliśmy 100 procent zakładanego celu, bo chcieliśmy sprzedać akcje za 1,5 mln zł, a sprzedaliśmy za 1 mln 200 tys. Zdobyliśmy grono ponad 300 akcjonariuszy, którzy będą naszymi ambasadorami. Jako pierwsi będą oni otrzymywać próbki kosmetyków, na pewno sprezentują je swoim znajomym. Akcja crowdfundingowa miała na celu zebrać grono ludzi zainteresowanych rozwojem marki. Ale najważniejszym efektem emisji jest pozyskanie nie tylko inwestora, ale także ambasadora i twarzy marki, czyli Macieja Zakościelnego. Bierze on czynny udział w rozwoju produktu. Aktualnie jesteśmy na etapie budowania strategii marketingowej na następne dwa lata.

Na co zostały przeznaczone zebrane pieniądze?
Środki poszły na zwiększenie produkcji, pracę nad nową linią produktową, którą chcemy wprowadzić w przyszłym roku - dla mężczyzn uprawiających sport. Na rozwój sieci sprzedaży on-line i off-line.

Plany rozwoju firmy, to ….
Wejść mocniej na rynek europejski w off-linie oraz stworzyć drugą linię kosmetyków

Pracuje Pan nad linią kosmetyków dla mężczyzn uprawiających sport. Czy to ma związek ze startem w Ironmanie...
Tak, to ma być linia dla aktywnych mężczyzn uprawiających sport amatorsko. Ironman to wyzwanie, które postawiłem sam przed sobą. Ukończyłem Ironmana w Hamburgu na rok przed pięćdziesiątką. To była niesamowita przygoda. Polecam każdemu, kto lubi wyzwania i dobrze się czuje w sportach wytrzymałościowych. Koszty przygotowania, nie tylko finansowe, ale czasowe były spore. Przygotowywałem się trzy lata. Ostatnie pół roku przed zawodami trenowałem około 28 godzin tygodniowo. Wykończyło mnie to fizycznie i mentalnie. Po skończeniu zawodów postanowiłem odpocząć. Sporo czasu poświęcam na sport; na bieganie, na jazdę na rowerze, ale o zawodach nie myślę, po prostu nie mam na to czasu.

Kogo najbardziej podziwia Pan za kreatywność i sukces odniesiony w biznesie?
Mam dwóch, można powiedzieć, idoli. Jeden to Philip Knight, twórca firmy Nike, który swoim zapałem i entuzjazmem doprowadził do stworzenia firmy potentata na rynku w odzieży i obuwia sportowego, ale przede wszystkim stworzył modę na aktywny tryb życia. To właśnie firma Nike po wejściu do Polski, miała postawiony przez swoją centralę cel – rozbiegać Polskę. Sprzedaż butów do biegania była tylko wypadkową tej mody. To właśnie staram się robić ze swoja marką. Phil Knight potrafił stworzyć zespół, zaangażowany w realizację postawionych celów. Podziwiam go właśnie za zbudowanie tak silnej firmy od zera. Drugi człowiek - wizjoner, totalnie rozwalający system w wielu aspektach - to Elon Musk. Gdy kilka lat temu mówił, że niedługo będziemy jeździć samochodami elektrycznymi, to szefowie i managerowie koncernów motoryzacyjnych śmiali się z tego. Teraz te same firmy stawiają sobie za cel, aby w ciągu kilku lat elektryki stanowiły połowę ich sprzedaży. Ten człowiek wyprzedza epokę.

Co będzie Pan robił za 10 lat, 20 lat? Czy wyobraża Pan siebie na emeryturze?
Nie wiem. Życie mnie nauczyło, aby nie planować za daleko do przodu. Stawiam sobie cele, do których dążę, ale nie zastanawiam się, jak będzie wyglądało moje życie za 10 lat. Chciałbym na pewno być bardzo długo aktywnym fizycznie mężczyzną. Uwielbiam bliskość natury i jazdę na nartach, rowerze. W przyszłym roku planuję przejazd na rowerze MTB przez Alpy z północy na południe, pokonując po drodze 2-3 przełęcze na wysokości około 3 tyś. M 7 dni sam ze sobą. Nakręcają mnie kolejne wyzwania, kolejne przygody, ale nie wizualizuję siebie za ileś tam lat.

Rozmawiała: Bożena Kończal

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Ironman - biznesmen, który ma ambicje zmienić polskich mężczyzn - Gazeta Wrocławska

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto